Tatra Road Race - "Hard As Hell" (wersja +). Tak, tak...koniecznie z tym przydomkiem, a dodatkowy plus za mokre zjazdy i ulewę w trakcie wyścigu.
Nie bez powodu ten wyścig nosi miano najcięższego wyścigu dla amatorów w Polsce. Faktycznie trudno było by bardziej naszpikować trasę ilością przewyższeń. Będąc tu po raz pierwszy wybrałam dystans FUN, gdzie na 55km miało czekać ponad 1550 przewyższeń. Jeżdżąc maratony MTB na podobnych dystansach, taka ilość przewyższeń zwiastowała już poważne górskie ściganie. Natomiast nie sądziłam że gdziekolwiek w PL takie ilości da się przełożyć na szosę. A jednak. Efekt dość ekstremalny.
Jakie podjazdy na trasie, takie zjazdy, więc strome, wąskie, kręte. Niebezpieczne, zważywszy że było mokro. Już na pierwszym, czy drugim zjeździe po wąskiej drodze, uśliznęło mi sie koło, nie wyrobiłam się na zakręcie i wypadłam z trasy, w trawiaste pole. Strome nachylenie nawet w wysokiej trawie uniemożliwiało zatrzymanie się, więc tyłek daleko za siodełko, aby zminimalizować niebezpieczeństwo momentalnego "orła na główkę". Jadę tak kosząc rośliny, zostające na mojej korbie i przerzutkach jakieś 50-100m, w każdej chwili będąc gotowa na spektakularny upadek, ale nagle wyjawia się przede mną dalsza część szosy i wpadam na drogę wyścigu ponownie. Uff. Przypomniała mi się znana sytuacja Lance'a na TDF. To było dokładnie coś takiego tylko po większych zaroślach i krzakach:
Od tej pory mokre zjazdy na trasie tego dnia jechałam z jeszcze większą ostrożnością, wiem że na nich traciłam. Pod górę natomiast minimalnie zbliżałam się do koleżanki, która nieznacznie odjechała na zjeździe. Pierwsze dwa podjazdy zresztą czułam się średnio, jakby to nie był mój dzień. Potem dopiero złapałam oddech i odzyskałam swój rytm, po czym rzuciłam się w długą, w większości samotną gonitwę koleżanki, którą widziałam w okolicach 150m przed sobą w grupce innych kolarzy. Po Bachledówce podczas dłuższego kolejnego podjazdu właściwie już ich miałam, ale odjechali mi kawałek znów na mokrym zjeździe. 30 metrów, potem trochę dłuższego wypłaszczenia, z 30m zrobiło się 50, niestety byłam w stanie sama znów dojść pędzącej grupy. Brakowało jakiegoś mocnego koła wsparcia w tym momencie. Kolejna sztajfa, niby sie zbliżam, ale poprzednie jakieś 20km gonitwy na maksa musiałam w końcu opłacić. Rozpadujący się w tym momencie deszcz nie ułatwił zadania - odjechali. Cisnę ile mogę bo wiem ze z kolei z tyłu ktoś może się zbliżać. Kolejne strome zjazdy to walka z zaciskaniem dłoni na hamulcach podczas ulewy i śliskiej nawierzchni, zwłaszcza na zakrętach. Tu sobie myślę, że po pierwsze bezpieczeństwo, aby uniknąć upadku, tym bardziej mając w głowie małą traumę po przygodzie w polach sprzed kilkudziesięciu kilometrów.
Na kierownicy mam naklejkę z profilem trasy. Co chwila na nią zerkam i wiem ile jeszcze pozostało do osiągnięcia kolejnego szczytu. Jeszcze 2-3 podjazdy. Jeden z nich to blisko 20% nachylenia. Jest bardzo ciężko. Tam mam niezły kryzys, brakuje obrotu, z trudem naciskam na pedały aby przepchać i nie zejść z roweru. Oj, 30tka z tył co najmniej by się przydała, dziś mam 36/28. Potem długi ostatni podjazd pod Gubałówkę. Na szczęście o równym nachyleniu w granicach 10%. Odzyskuje tam nieco rytm. Odjeżdżam u podnóży jedynemu towarzyszowi i pokonuje samotnie cały podjazd. Walczę o każdą sekundę. No i finalny zjazd, gdzie znów dużo zakrętów i ulewa. Oj te zjazdy tego dnia to moja pięta achillesowa. Żeby one były suche ;) Znów po hamulcach i bardzo ostrożnie, pierwsze serpentynki, potem już łagodniej w dół aby spokojnie osiągnąć metę. Ostatnie 200m pod górkę..."and finally"... kreska!
Znajomi na mecie pozdrawiają i wołają że jestem druga z kobiet. Dwójka pozycja obroniona. Uff.. Panie zakładają medal finiszera i dostaje pysznego Lecha Free do napicia oraz za chwilę zimnego RedBulla. Wymieniamy gratulacje z pierwszą i trzecią na mecie zawodniczką. Za chwilę podchodzi pan dziennikarz i dzielę się do mikrofonu pierwszymi wrażeniami z trasy - "Hard As Hell" - to pierwsze słowa jakie przychodzą mi na myśl. Jednocześnie ciesząc się z ukończenia i walki do końca na trasie. Ciesze się że przejechałam tę trudną trase w miarę równym tempem, że przepaliłam się po pierwszych kilkunastu km w słabszym samopoczuciu, że dojechałam bezpiecznie utrzymując dobre 2 mce open kobiet. Pierwsza Tatra za mną. Myślę, że była szansa powalczyć o więcej. Myślę, że wrócę tu za rok.
Miły akcent podczas dekoracji. Dwóch panów obdarowuje zwyciężczynie obydwu kategorii kobiecych całuskami. Jestem mega zaskoczona. Na podium można się w takiej chwili poczuć absolutnie wyjątkowo. Wspaniała tradycja rodem z ProTour! Jakże miło. Keep goin'! Do tego fajne nagrody. Plan na przyszły rok jest wrócić tu i znów powalczyć, mierząc się z naszpikowaną sztajfami trasą, oraz pobić tegoroczny czas. Spotkałam się tu z bardzo dobrą organizacją, a przede wszystkim bardzo miła, sprawna i czytelna obsługą wyścigu. Można powiedzieć w pełni, że to impreza "DLA" ludzi. Wszystko to wpływa na atmosferę i wrażenia, zdecydowanie zachęcające do powrotu!
Mam nadzieję, że już na stałe w amatorskim kalendarzu pojawiła się solidna impreza w sercu polskich gór - Zakopanem.