Na pierwsze ściganie szosowe w tym sezonie przyszło mi sie zaścigać w solidnych górach. Po zimnym płaskim przetarciu na mtb tydzień temu w Warszawie, tym razem wybrałam się na szosę, na VII edycję Klasyk Beskidzki pod Gorlice.
Wyścig, który już robi się nieco kultowy, również z racji na świetna organizację, jaka od początku jest udziałem osób go tworzących. Frekwencja w tym roku zdaje się po raz kolejny pobiła rekordy, zwłaszcza w kategorii damskiej. Na kilka dni przed startem, widząc zapisane dziewczyny, pretendentek do podium widziałam co najmniej 10. Poziom i frekwencja kobiecego kolarstwa wśród amatorek bardzo szybko rośnie w górę. Walecznych uczestniczek na równym poziomie zdecydowanie przybywa. A tym samym wzrasta prestiż i ranga każdych zawodów. Wszystkich zawodników jacy ukończyli tegoroczny Klasyk zanotowano prawie 400!
Dla mnie start był świetną okazją do dobrego treningu szosowego w górach, sprawdzeniem gdzie jestem z formą na ten moment. A mierzyć było się z kim, gdyż przyjechało większość ścigających się na południu Polski (choć nie tylko) dziewczyn. Oraz sposobem na wypełnienie "majówki".
Osobiście miałam też pewne niewyrównane rachunki z Klasykiem... W zeszłym roku po cierpieniach na podjazdach zajęłam tu dopiero 10 miejsce, jak się potem okazało cierpień towarzyszących dodatkowo grypie żołądkowej. Po tamtym przejeździe pozostał we mnie spory niedosyt i spora chęć jakiegokolwiek rewanżu. Wyszłam z założenia, ze każde lepsze w tym roku miejsce będzie dla mnie zadowalające. I ten niedosyt chciałam sobie odbić. Tym bardziej wierzyłam w swoje możliwości poprawy wyniku, gdyż już raz, w 2014 udało mi się Klasyk wygrać. Nie mniej podeszłam na luzie do startu i bez presji. Licząc na fajne pościganie z dziewczynami. 10 miejsce z Klasyka z roku poprzedniego przydało się do zapewnionego 1 sektora startowego, jaki zajmowała właśnie pierwsza 10tka kobiet z 2016r.
Nadszedł start. Wszystkie kategorie męskie i damskie razem. I pierwszy podjazd. Zważywszy na standardowy gaz od startu ostrego, tam zwykle peleton mocno się rozciąga i stawka się co nie co szereguje. Niebezpieczne tempo i nerwowe roszady powodują już na początku kraksy w peletonie. Na górce nieco odstałam od głównej grupy, będąc jednak na jego ogonie, udało się koło po kole dojść grupę. Serducho bije mi mocno w ogromnej zadyszce. Na szczęście tym razem nie miałam pulsometru, bo zapewne wysokość mego tętna dodatkowo by mnie przeraziła ;)
Dostrzegam w tym peletonie, z głównych konkurentek, zwyciężczynię z zeszłego roku, Sylwię. Ale spodziewałam się, że Sylwia będzie dobrze przygotowana. Ja póki co zadowalam się, że się jako tako utrzymuję, ale spokojnie wyścig dopiero się zaczyna. Krótkie wypłaszczenie i kolejny, drugi, jeden z najdłuższych na trasie podjazdów. Tu wiem że kolejność się może uszeregować ostatecznie. Sylwia ruszyła do przodu, mnie początek trochę przytkał, jednak z biegiem podjazdu zbliżam się, dochodzę do koła i podjazd kończymy obok siebie. Na długim szybkim zjeździe wertepy, tam gubię bidon. Ale tez odjeżdżam nieco w przód. Dalej dłuższy odcinek pod wiatr i 2-4% pod górę, tam znowu zjeżdżamy się z Sylwią. Reszta konkurentek jest gdzieś za nami. Odcinek ten jest chyba najcieższym z całego wyścigu. Jest mocna walka, głównie z wiatrem i ciągnącym się w nieskończoność "niby łagodnym" ale mocno wchodzącym w nogi nachyleniem. Kiedy wreszcie szczyt tego długaśnego podjazdu pod wiatr ?? Dyszę jak lokomotywa, ale zaginam się i nadal jadę równo. Tempo jest niemiłosiernie szybkie. Przed następnym krótszym ale sztywnym podjazdem przypominam sobie, że chce mi się pić, ale nie mam bidonu. Proszę kolegę z peletonu, Wojtka, o jeden z 2 bidonów jakie dostrzegam w jego ramie. Jest on w połowie napełniony herbatą. Już zamoczenie ust i łyk jakiejkolwiek cieczy przynosi mi ulgę.
Na sztywnym podjeździe, granice sił i znów tasujemy się z Sylwią. Żadna nie puszcza jakoś zdecydowanie koła. Walka jest bardzo równa, ciężka i zacięta. Na szczęście szybko osiągamy szczyt i znów zjazd. Potem trudne wymęczające hopy, odcinek niby płaski ale z tendecją wzwyż i raczej pod wiatr. Jest tam bardzo trudno w takim tempie, ale zagryzam zęby aby nie puścić koła i trzymać się. Czuję jak zakwaszenie się nasila i moje mięśnie są bliskie kresu. Cierpie tam mocno, ale robię wszystko żeby nie stracić kontaktu. Czekam na kolejny płaski odcinek przed najcięższym tego dnia. Na odcinku tym tempo nie spada poniej 45km/h, ale wydaje się być z wiatrem. Na szybkim płaskim łapię trochę oddechu, no i nieco inne mięśnie pracują, a te "podjazdowe" dostają trochę luzu.
10km do mety przedostatni dłuższy podjazd 8%. Jestem już bardzo mocno podjechana i czuje że tam nastąpi być albo nie być. Zbieram się w sobie na full i postanawiam utrzymać jak najdłużej tempo grupy w której jadę. Mija 1/4 podjazdu, grupka się uszczupliła i zauważam, że już jadę w niej jako jedyna kobieta. Jest bardzo mocno, ale staram się utrzymać tempo, walczę z bólem piekących mięśni, kumulacją zmęczenia i pokonywaniem ciężkiej góry. Przed szczytem nieco odstaje, ale nie odpuszczam i dociskam pedały, aby zbytnio nie stracić tego tempa. Bardzo szybki zjazd i finał do mety. Tam wydaje mi się, że zyskałam już bezpieczna przewagę, więc podjeżdżam go już nieco spokojniej, choć cały czas wyścigowym tempem. Mimo wszystko zawsze mi się podoba w tym wyścigu, że ten najstromszy podjazd jest jednak na koniec :)
Na mecie wołają, że jestem pierwsza z kobiet. Jestem mega szczęśliwa. Mocna walka na całej trasie i do końca się opłaciła. Choć zdecydowanie łatwo nie było. Nie mniej Klasyk Beskidzki ujarzmiony.
Po poprzednim sezonie, gdzie w górach nie zawsze szło mi tak jak bym tego chciała, dziś ciesze się, że wciąż jestem nadal w grze. Do tego zmiany w treningach, barw, sprzętu, atmosfera, wszystko zadziałało pozytywnie. A Klasyk Beskidzki 2017 stał się już teraz dla mnie wyjątkowym wynikiem sportowym tego sezonu, jak i symbolem pokonywania własnych słabości.
Dziękuję Organizatorom za rewelacyjną organizację, miłą obsługę i atmosferę wyścigu. Rosnąca frekwencja mówi sama za siebie. Do następnego!